Users on-line: 1

Strona istnieje 4314 dni

Licznik Odwiedzin:

Mile spędzone popołudnie


Zrzucamy kamizelki ratunkowe, rozradowani i ucieszeni czekamy na dalszą część eskapady. Podjeżdżają terenowe samochody, którymi mamy dalej przeprawiać się przez las. Jeden z tych terenowych fordów jest specjalnie przystosowany do przewozu Polaków i Rosjan. Kierowca lojalnie ostrzega, że nie pali mu jeden cylinder i nie spalone paliwo ulatuje w powietrze przez rurę wydechową. Ale jakie to paliwo!!! Ze względów ekologicznych auta napędzane są 97% spirytusem wyrabianym z trzciny cukrowej. Na takie dictum wszyscy chcą jechać tym samochodem i to jeszcze siedzieć przy rurze wydechowej....  Ja się nie załapałem, jade innym autem. Widać, że tamta terenówka już od rana jeździ tą dżunglową trasą, bo zwierzęta przy ścieżce wcale nie uciekają, wręcz z lubością wyciągają pyski w stronę uszkodzonego samochodu, a jeśli już się ruszają to na mocno chwiejnych nogach. Jedziemy przodem, ścieżka wije się i kręci, tracimy ich z oczu. Pokonujemy jakieś chaszcze, zarośla, dojeżdżamy do końca trasy tego safari. Czekamy dłuższą chwilę, a reszty ekipy nie widać. Gdy już zaczynamy się mocno niecierpliwić, w końcu dołączają do nas. Na piechotę. Okazało się że wysiadł kolejny cylinder i auto nie było w stanie jechać. A opóźnienie wynikło stąd, że nasi koledzy usiłowali przekonać kierowcę, żeby zaczekać na pomoc w miejscu gdzie się auto zepsuło, tylko żeby nie wyłączał silnika z tymi dwoma uwalonymi cylindrami... [1]


[1] Po wysłaniu mojej tfurczosci do współuczestników, okazało się że poniosła mnie fantazja i otrzymałem kilka sprostowań, że jednak rzecz się miała inaczej. Jedno ze sprostowań dosłownie cytując zamieszczam:

... to nie cylinder, tylko urwał się wał (sic!) A było tak: jedziemy sobie w coraz to lepszych humorach. Powód wiadomy - inhalowany z rury alkohol w pięknych okolicznościach przyrody robi swoje. Rzeczywiście ogólna wesołość jest coraz większa, choć obiektywnie patrząc zewnętrznego powodu nie widać. Nagle jak coś nie łupnie, jak coś nie dupnie w jeepie. Towarzystwo na chwile zamarło, ale ponieważ ekipa Brazylijczyków prowadząca nasz wesoły autobus specjalnie nie zareagowała wiec i z naszej strony posypały się rubaszne komentarze. Tym bardziej, że regularny łomot nie ustawał. Co bardziej oblatani z techniką panowie zdiagnozowali usterkę jako defekt krzyżaka na wale. Szczęście w nieszczęściu pojazd łomocząc niemiłosiernie jednak się toczył. Nie przeszkodziło to tym uczestnikom eskapady, których nastawienie do życia można określić jako fatalistyczne, aby zacząć snuć raczej Toporowskie wizje naszej najbliższej przyszłości. A wiec miały nas zjeść tygrysy, grizli, małpy, a nawet ktoś siedzący bliżej końca pojazdu w przypływie fantazji wieszczył ze będzie to biały niedźwiedź. Ale to już raczej dawał znać wpływ wspomnianych oparów z rury wydechowej. Koniec końców ustaliliśmy, że żywcem się nie damy, a wszystkich pocieszała perspektywa pełnego baku i że zwierzyna jest mądra i ciała przesiąkniętego alkoholem nie ruszy. W takich to nastrojach kontynuowaliśmy przejazd, gdy nagle dupnęło całkiem konkretnie i autobusik stanął na amen. Zaległa cisza, bo rzecz wyglądać zaczęła poważnie. Urwał się wał. O dalszej jeździe nie było mowy. Dzielni Brazylijczycy podjęli jednak próbę naprawy, która polegała na podwiązaniu urwanego wału świeżo uciętą z drzewa lianą. Na tym patencie made in Brazil ujechaliśmy kolejne kilkadziesiąt metrów. Wał się rozleciał znowu. O dalszej jedzie nie było mowy. Resztę trasy ukończyliśmy per pedes i mimo wszystko w doskonałych humorach. Jednego wszyscy żałowali - oczywiście pełnego baku, który został gdzieś w dżungli...


Teraz do hotelu, przebrać się i jedziemy na kolację do gauchos. Marta tłumaczy nam, kim są gauchos, brazylijscy pasterze. Zazwyczaj jak amerykańscy kowboje doglądają swych stad a teraz dorabiają sobie robieniem wieczornych imprez dla gringos. Dojeżdżamy do zagrody, wita nas cała rodzina: rodzice i 11-tka dzieci, w tym aż dziewięciu chłopaków. Najmłodszy ma chyba ze 4 lata, wszyscy ubrani w gauchowskie stroje stoją karnie w szeregu witając przybyszów. Zapraszają do stołów, panuje luźna, swobodna atmosfera. Dziewczynki (no, bez podtextów, chodzi o córki właścicieli) usługują do stołów. Znać twardą rękę rodziców, pracują naprawdę z dużym zapałem i zaangażowaniem. Są bardzo chętne do pomocy, widać że traktują serio swoje obowiązki. Nie bardzo wyobrażam sobie znane mi polskie dzieci (wliczając w to moje liczne córki) tak ciężko pracujące. Odbywa się pokaz miejscowych tańców, gra orkiestra tubylcza. Jest miło i sympatycznie, jedzenie niby to samo co w restauracjach, ale widać że oprócz przypraw i różnistych dodatków włożono w nie także serce... (z tym sercem to tylko taka przenośnia, bo podrobów nie lubię). Główny gaucho chce nas specjalnie ugościć i przynosi beczułkę cachasy, takiego miejscowego bimbru. Częstuje nas z tej beczki i nieopatrznie zostawia ją na jednym ze stolików. Z jego punktu widzenia, nie był to chyba dobry pomysł, bo z napojów wyskokowych nic więcej nie sprzedał. Beczka była tak spora, że nawet po naszej degustacji trochę na dnie zostało (niewiarygodne, nieprawda? – kiedy opowiadałem tę historyjkę w pracy to współpracownicy zaproponowali mi wystąpienie w programie „Wzruszyła mnie Twoja historia”). W kociołku bulgoce wyśmienita kawa gotowana bezpośrednio na ognisku, pije się ją z malutkich emaliowanych kubeczków, których wygląd wskazuje, że niejedną imprezę przeżyły. Ponieważ jeden z moich kolegów zbiera kubki, im bardziej oryginalne tym lepiej, postanawiam sprawić mu taki kubek. Przez tłumaczkę pytam, ile chcą za niego. Nie wyrażają chęci sprzedaży, ale że kubek wygląda na pochodzący z limited edition, to musze go mieć. Ponieważ ma niewielkie wymiary, znika w mojej kieszeni. Gdy opuszczamy imprezę zostawiam na stole kilka brudasów jako rekompensatę za niego.  Dopala się ognisko, żegnani dźwiękami harmonii zbieramy się do powrotu. Jutro bogaty dzień – wodospady Iguaccu i przelot do Salvadoru- trzeba się wyspać. I widocznie za bardzo się obżarłem przed snem, bo w nocy, we śnie gonił mnie brodaty gaucho z gromadą gauchątek, wywijający maczetą i krzyczący: Kradzieju, oddaj mój kubek..... 
 

  • Wodospad z perspektywy
stat