Users on-line: 1

Strona istnieje 4314 dni

Licznik Odwiedzin:

Rio, Rio, Rio


Po międzylądowaniu w Sao Paulo w końcu dostajemy się do Rio. I to nie do zwykłego Rio tylko de Janeiro. Jak chyba wszyscy wiedzą, (bo portugalski jest w Polsce powszechnie znanym językiem) to nazwa Rio de Janeiro oznacza Rzekę Styczniową. Dla ułatwienia dodam, że miejscowość ta nie leży nad żadną rzeką, tylko Portugalczycy, którzy tu przybyli w styczniu 1502 roku tak sobie tą zatokę nazwali, bo im się trochę popieprzyło. Nie dziwota zresztą, że nie rozumowali racjonalnie, bo był to styczeń, a więc środek lata, a temperatury i wilgotność wcale nie sprzyjały myśleniu. A teraz też jest lato, duszno, gorąco, wilgotno, i jedynie, o czym my myślimy to tylko o tym, że jest dopiero 9-ta rano, temperatura +30 stopni wg faceta zwanego Celsjuszem, kiedy jeszcze 18 godzin temu było w Polsce przyjemne -6 stopni tego samego faceta…..

No, trudno, już się nie odstanie… Szukamy miejsca gdzieżby się tu przed wszechobecną duchotą skryć, ale nasza przewodniczka już zaczyna funkcjonować na pełnych obrotach i zmusza nas jeszcze na lotnisku do wymiany posiadanych przez nas amerykańskich środków płatniczych na miejscowe. Usiłuję jej (jak komuś dobremu) wytłumaczyć, że na wielu lotniskach byłem (patrz historie argentyńskie) i zawsze najgorszy kurs wymiany był właśnie na lotnisku, ale Marta (przewodniczka) tłumaczy mnie jak małemu dziecku, że wie lepiej…. Widzisz, chłopcze (no, z tym „chłopcze” to trochę przesadziła, ale niemniej miło z jej strony) - jest karnawał – wszystko tutaj jest zamknięte- sklepy, urzędy, biura, banki i nawet kantory-wszystko pozamykane – w czasie karnawału w Rio nawet spadochron się nie otwiera…..

Wymieniamy więc dolce na ichniejszą walutę zwaną przez nich REAL, ale jakoś przez myśl nie może nam przejść że są to prawdziwe - REAL-ne pieniądze. Natomiast szybko knujemy na nie własną nazwę i od tej chwili te ichne pieniążki chrzcimy „brudasami” i inaczej ich nie określamy. Najdłużej tej nazwie opierała się Marta, ale już na trzeci dzień przeszła na naszą wiarę i ceny wejściówek na poszczególne imprezy określała w „brudasach”.

Wychodzimy przed lotnisko, i tu pierwsze zderzenie z rzeczywistością – w kantorze przed lotniskiem już przeliczają brudasy po lepszym kursie!!! (a w hotelu po całkiem już przyzwoitym).

Pakujemy się do autokaru – widać szanują tu Polaków, bo autokar –nówka, ma na liczniku dopiero 720km – zastanawiamy się, czy do hotelu dojedzie bez awarii i remontu kapitalnego, ale wbrew naszym obawom przez cały pobyt w Rio służy nam bezawaryjnie dostarczając zbawczej klimatyzacji….

Jedziemy przez Rio. Puste ulice, mało ludzi, ruch niewielki. Nie tak wyobrażamy sobie 6-cio milionowe miasto, które jeszcze niedawno było stolicą Brazylii. Ale wytłumaczenie jest proste – KARNAWAŁ. Jest jeszcze przedpołudnie, mieszkańcy miasta i turyści, których jest prawie milion odsypiają nocne zabawy. Uspokojeni tym wytłumaczeniem, że nie będziemy tu samotni jedziemy nowoczesną droga przebiegającą nad ziemią poprzez różnorodne dzielnice. Mijamy wystawne wieżowce, zwykłe budowle, sklecone z byle czego domki. Wygląd domów świadczy o poziomie zamożności mieszkańców. Majestatycznie góruje nad miastem Corcovados – góra z posągiem Chrystusa, który swoimi rozpostartymi ramionami stara się obejmować całe miasto…. O ile góra z posągiem Chrystusa jest bardzo charakterystyczna, to do miana słynnej Głowy Cukru pretenduje kilka skał, bo tylko widziana z jednego kierunku ma ona niepowtarzalny kształt, któremu zawdzięcza swoja nazwę. W pewnej chwili mijamy spory budynek wyglądający na opuszczony, okna częściowo bez szyb. Miejscowa przewodniczka z dumą tłumaczy, że to uniwersytet w Rio de Janeiro, znana w świecie uczelnia. No, może nie wygląda zbyt okazale, ale kształci na naprawdę wysokim poziomie, w Brazylii najwyższy poziom nauczania zapewniają państwowe uczelnie. Wobec powyższego nawet nie próbuję sobie wyobrazić jak musi wyglądać gorsza, prywatna uczelnia….


stat