Rio żegna....
Zaczął się ostatni wieczór w Rio. I właśnie czeka nas Ostatnia Wieczerza(w restauracji przy Copacabanie). Jak zwykle z właściwym brazylijskiej gościnności przepychem. W tej knajpie wprowadzają pewną mechanizacje rozliczania napojów – (pewnie już z knajpy gdzie byliśmy pierwszego dnia dali znać, że Polacy nie potrafią się rozliczać przy wspólnym stole) – przy wejściu każdy dostaje bloczek, na którym kelnerzy będą znaczyć każdemu, co zamówił. Zajmujemy z bloczkami w rękach miejsca przy stole, objadamy się szwedzkim stołem, delektujemy się mięsiwami z szabli.... A teraz wchodzi facet z kieliszkami, układa je w piramidę jeden na drugim i zapowiada sztuczki.... Najpierw zawiązuje sobie oczy (dosyć brudną ścierką, wcześniej próbował czystą serwetą ze stołu, ale była za krótka i nie dała się zawiązać) i z zasłoniętymi oczyma napełnia te kieliszki z trzymanej w ręku butelki likieru nucąc jednocześnie arie operowe. Dostaje brawa, bo rzeczywiście nie roni ani kropelki!!! Zdejmuje chustkę i chce nam wręczyć te pełne kieliszki. Ale tym razem to nie z nami te numery, Bruner
Ale nic. Wracamy w grupkach do hotelu. Tak jakoś podzieliliśmy się, że Krzyś gdzieś mi się zawieruszył i wracam z dwoma pozostałymi rzeszowiakami, z Grześkiem i Walkiem. Idziemy wzdłuż plaży, gdzie zabawa trwa na całego. Jest to ostatnia noc karnawału, o 12-tej w nocy zakończy się karnawał i zacznie Wielki Post. Ale jeszcze kilka godzin zabawy. Oglądamy stragany z pamiątkami. Raczej tandeta, zatrzymuję się przy śmiesznych warcabach, których figury były zrobione z gliny. Jako piony były małe owieczki ze śmiesznymi pyskami. Sprzedawca widząc moje zainteresowanie długo opowiadał mi, jak to pracowicie każdą owieczkę ręcznie kleił i malował. Niestety nie miałem przy sobie wystarczającej ilości gotówki na zakup, bo zgodnie z przestrogami miałem w kieszeni tylko kilka brudasów. Żałowałem, że nie mogłem kupić tego arcydzieła rzemiosła indywidualnego. Żałowałem tak długo, że przeszło mi dopiero nad wodospadami Iguaccu (grubo ponad 1000 km od Rio) gdzie w sklepie z pamiątkami znalazłem kilkanaście sztuk tej „ręcznej roboty”. Widać facet z targu był bardzo pracowity, bo później w Sao Paulo na lotnisku też te warcaby widziałem....
Idziemy dalej, mijamy siedzący w samochodzie patrol policji wojskowej. W Brazylii są trzy rodzaje policji: Policja, Policja Wojskowa, Policja Turystyczna. I wszystkie mają w praktyce takie same kompetencje (znaczy: mogą ci przylać kiedy mają na to ochotę). Radośnie rzucam Hello!!! do panów policjantów, oni zaś z kamiennymi twarzami kontrastującymi z rozbawionym tłumem mierzą nas zimnym wzrokiem.
- Spróbowałbyś tak w Rzeszowie do gliniarza rzucić „Hejka!!!”, to byś miał za swoje – podziwia moje luzactwo Walek. Skręcamy już w uliczkę do hotelu, gdy powoli zajeżdża nam drogę znajomy wóz patrolowy ze znajomymi mordami policjantów. Wyłażą z samochodu i mówią coś do nas, nic nie rozumiem, ale przeświadczony, że nas pozdrawiają grzecznie odpowiadam po polsku: Tak, tak w Rio jest super! Karnawał, mucho radochy, mnie też się tu podoba!!! Ale moja odpowiedź chyba nie była właściwa (palant po polsku nie pojmował) bo już w parę sekund później staliśmy we trzech pod ścianą w wielce niewygodnej pozycji, z rękami ułożonymi w jeszcze niewygodniejszy sposób. Jeden z policjantów stał z tyłu i rękę trzymał na pistolecie. A do tego jak zepsuta katarynka wypowiadał w kółko zdanie (a dokładnie jak mnie uczono na j.polskim to był równoważnik zdania): Drugs- problem!, no drugs – no problem! Kątem oka sprawdziłem, czy aby tego nie odczytuje z kartki, ale nie, nauczył się tego skubaniec na pamięć. A drugi z widoczną wprawą zaczął nam kolejno przeszukiwać kieszenie. Wsadzał łapę po kolei do każdej kieszeni i wyciągał zawartość. Na początku to się chciało mi śmiać z całej sytuacji, ale potem pomyślałem, że jak chłopcy jeszcze dzisiaj nikogo nie zwinęli, a już służba się kończy, to zaraz mogę w kieszeni mieć jakiegoś druga i przeszukanie zakończy się sukcesem, a ja już od jutra mogę meliorować Amazonkę.... Ale w końcu nic u mnie nie znalazł... Zabrał się za Walka i po dokładnym obmacaniu też przeglądnął mu kieszenie, a kataryniarz wciąż swoje: Drugs- problem, no drugs- no problem! I w końcu przyszła kolej na Grześka. Już go obmacali i już lubieżne łapy zagłębiały się w kieszeniach.... Nagle łapa znieruchomiała..... pogrzebała głębiej...... znów zamarła..... Kataryniarz ograniczył się już tylko do części zdania i powtarzał w kółko: Drugs- problem, drugs –problem.... I kiedy łapa wyciągnęła z kieszeni qmpla jakieś małe zawiniątko zdążyłem tylko pomyśleć: Może chociaż uda mi się powiadomić polskiego konsula zanim Grzesia, biedaka rozstrzelają...(a swoją drogą to długo się skrywał ze swoim nałogiem narkotykowym, co prawda nieraz widziałem jak zostawał w tyle sięgając do kieszeni...). I gdy tak przemyśliwałem jak chłopaka ratować, to paluchy owłosionej łapy radośnie rozwinęły zwitek i zagłębiły się w jego wnętrzu.... Po chwili właściciel łapy wydał okrzyk, który (z intonacji sądząc) znaczył: O, żesz ty!!! i paluchy zaczęły się nerwowo wycierać w spodnie właściciela, a zawiniątko pośpiesznie zawinięte zostało wepchnięte do kieszeni Grzesia, który dalej stał z rękami w niewygodnej pozycji, a policjanci błyskawicznie wskoczyli do samochodu i pospiesznie bez słowa odjechali. My z Walkiem staliśmy z rozdziawionymi gębami, a Grzesiu uznał jednak za stosowne się wytłumaczyć: No, co ja poradzę, że mam permanentny alergiczny katar! Gdybym używał chusteczek jednorazowych, to dawno bym poszedł z torbami!!! A tak, to chociaż gliniarze oduczą się zaczepiać Bogu ducha winnych Polaków!!!
I wtedy pomyślałem sobie, że oto spotkała mnie słuszna kara za to, że samowolnie oddaliłem się od Krzysia... Postanowiłem więcej tego nie robić..... Ale natura ludzka jest ułomna, zrobiłem to potem jeszcze raz i w tym samym towarzystwie.... I mogło się to skończyć jeszcze gorzej niż meliorowaniem Amazonki... Ale o tym to już w innym odcinku.....