Users on-line: 1

Strona istnieje 4314 dni

Licznik Odwiedzin:

Do domu, do Żony, do dzieci


Pozostałą do rana część nocki przed powrotem spędzam na pakowaniu. Kurcze blade, mój bagaż do Brazylii liczył 7 kilogramów, a teraz nie mogę upchnąć torby, nie mówiąc już o jej podniesieniu. Co ja tam wpakowałem? No, przede wszystkim yerba mate. Jak tylko na kolacji u gauczos mój nos złożył bojowy meldunek: POCZUŁEM YERBA to nie spocząłem, aż znalazłem sklepik z moim ulubionym napojem. Pić yerbe nauczyłem się jeszcze w Argentynie gdzie jest to napój narodowy. O właściwościach nie będę się rozpisywał, bo zrobiłem to już przy pisaniu przygód z Patagonii. Teraz jedno tylko wspomnę, że nieprawdą jest, aby ten napój nie powodował uzależnienia. Tak, jak niektórym ręce się trzęsą bez kawy, tak ja reaguję na brak yerby- uspokajam się gdy czuję w reku wydrążoną tykwę zwaną „mate” a przez rurkę z sitkiem na końcu (bombiża) do ust wciągam ten życiodajny napój (chcących się przekonać o pożytkach picia yerba mate odsyłam do Internetu, ja tam nie będę się rozpisywał, bo i tak zainteresowani dowiedzą się, że pomaga na wszystko – od porostu włosów – o czym można się przekonać patrząc na moją bujną mimo podeszłego wieku czuprynę – do zachowania linii i właściwej wagi – tu akurat nie polecam patrzenia na mnie). Z dużą radością stwierdzam fakt, że moja rodzina nie podziela mojego zapału do picia tego zielska, (Żona wręcz pluła przez kilka minut po pierwszym łyku, z tym że lojalnie stwierdzam, że nie na mnie, chociaż twierdziła że za zapodanie jej tej trutki na szczury należałoby mi się) bo dla mnie więcej starcza tego co sobie gdzieś skombinuję. A wracając do Brazylii, to jak tylko sprzedawca w sklepiku zobaczył moje trzęsące się ręce to natychmiast podniósł cenę yerby, naczynia do picia i rurek. I widząc, że jestem na głodzie, po długich negocjacjach dał tylko pół brudasa upustu… Kupiłem 6 kilo zielska. Krzyś też kupił za moją namową trochę. A namawiałem go, bo on sobie zapomniał, że nie lubi yerby i poprzednim razem gdy kupił yerbe w Argentynie to po roku mi ją sprezentował. Jest szansa że znów wycyganię, jak mój zapas się skończy…. Chociaż, pewnie mi na chwile starczy, bo jeszcze przed wyjazdem wstąpiłem do marketu w Salvadorze i jeszcze 6 kilo (już w normalnej, niepaskarskiej cenie) dokupiłem. Kupiłem też w markecie trochę kawy, tak ponad 5 kilo, na prezenty. I był to strzał w 10-tkę, a nawet w jedenastkę! Żaden sklep (nawet gdyby to była nieistniejąca w Brazylii Biedronka) nie odważy się sprzedać czegoś takiego, co my w Polsce uważamy za kawę. Po prostu obsługa zostałaby zlinczowana, a sklep podpalony… Nawet najpodlejsza czarna sprzedawana w tym kraju musi mieć smak i aromat, a nie namiastkę tego… Gdy już w domu zaparzyliśmy ją sobie w tygielku to po pierwszych dwóch łykach Żona była skłonna wysłać mnie zürick do Brazylii po więcej, ale w końcu odpuściła… Chętnie by też wymieniła te moje 12 kg yerby na jeden kg kawy, ale na szczęście nie miała z kim…

Najmniej w bagażu waży cachasa, kupiłem tylko jedną butelkę. Jako że za bimbrowatymi nie przepadam, to sądziłem, że jedna flaszka wystarczy, jako ciekawostka. Byłem w błędzie. Cachasa is the best!!! Ma same zalety!!!

1)      Jest rewelacyjna w smaku, łagodnie wchodzi, posiada doskonały aromat i po spożyciu nie przeczyszcza w czasie snu.

2)      Sprzedawana jest w prawie litrowych butelkach (dokładnie to 965 cm3, dlaczego tak nierówno to nie wiem)

3)      Posiada taki korek, że raz otwarta nie da się zakręcić i trzeba ja dokończyć

4)      Kosztuje na nasze niecałe 4 zł za ten niecały litr

 

Kupienie tylko jednej butelki to błąd nie do wypaczenia!!! (znaczy, bardziej z żalu za cachasą wypaczyć charakteru sobie już nie można). Była też cachasa sprzedawana w puszkach, tak jak u nas coca cola, ale w swojej naiwności nie kupiłem ani jednej puszki- ale byłaby frajda na przyjęciu w firmie!!! Za to cachase w puszce kupił Walek i dobrały mu się do niej dzieci, myśląc że to napój w prezencie dla nich...

  

Ale póki co nie bardzo wiem jak dotaszczę to co mam do samolotu. Wyjazd o 5 rano, pospieszne śniadanie i na lotnisko. Nadaję bagaż i i stoję w kolejce do rewizji z wykrywaczem metalu. I w tym momencie spostrzegam, że u paska spodni wisi mój szwajcarski scyzoryk, zawsze towarzyszący w moich podróżach. Z tym, że na przeloty to zazwyczaj jest on nadany na bagaż. Ale jeszcze w kolejce jest przede mną 2 osoby, jak przejdę z nim przez bramkę, to zacznie piszczeć i pożegnam się z nim, trafi do stojącego obok bramki przezroczystego pojemnika na skonfiskowane ostre narzędzia... Gram więc va banque – spokojnie odpinam nóż od paska i kładę go obok mojego portfela i kluczy na taśmie wśród przedmiotów do prześwietlenia, a sam przechodzę przez bramkę. Po chwili już odbieram po drugiej stronie mój nóż, z tym, że nie przypinam go do paska, tylko chowam do kieszeni.

Przesiadka w Sao Paulo (zaczynam znać to lotnisko nie gorzej niż Okęcie, w ciągu roku 4-ty raz kilkugodzinny postój na nim) i znów jesteśmy na pokładzie Lufthansy. Po oglądanych w ciągu ostatnich dni ciemnowłosych pięknościach duże wrażenie robi widok młodej, smukłej blondynki siedzącej w towarzystwie starszego od niej o kilkanaście lat mężczyzny. Któryś z naszych spogląda na nią łakomie i mimo woli wyrywa mu się: Mniam, mniam... Natychmiast też towarzysz panienki przyciąga ją bliżej siebie i słyszymy: Pribliżis ka mnie, tamtoj muższczina skazał” Mniam, mniam”!!! I przez cały lot biedak nie zmrużył oka, pilnując partnerki i pijąc co chwilę wódkę, po pół stakana na raz. A gdy mu się wóda skończyła to zażądał herbaty w szklance, i był bardzo oburzony, że nie chcą mu posłodzić miodem, tak jak do tego przywykł, tylko cukrem..... Wot, żizń tjażołaja!!!

 

*      *      *

 

Okęcie wita nas oblodzeniem i wścibskimi celnikami. Jak się celnicy zwiedzieli, że wracamy z Brazylii, kazali się od razu przyznać, kto z nas przywiózł sobie węża (o moim w kieszeni ja się nawet nie zająknąłem) i ponieważ inni też się nie przyznali to profilaktycznie rozbebeszyli najbardziej podejrzanemu z nas - Adrianowi w jego poszukiwaniu cały bagaż. A ja, w sumie, oprócz niezapomnianych wspomnień z Brazylii przytargałem do Polski 26-cio kilogramowy ładunek. Już na lotnisku w Warszawie zobaczyłem, że mój bagaż jest lekko uszkodzony – hmm, dobry Sri Lankijski czemadan, tyle wspomnień z nim związanych, trzeba będzie zawieźć do rymarza, żeby pocerował...

Po kilku godzinach jazdy docieram do Rzeszowa, jestem w domu, wchodzę, witam się z rodziną i wnoszę moje rzeczy. I wtedy pod ciężarem umieszczonych na dnie 12 kg yerby i 5 kg kawy i litra cachasy urywa się dno torby i już nie muszę się rozpakowywać, wszystko jest na podłodze, dzieciaki już rozdrapują prezenty -– hmm, dobry Sri Lankijski czemadan, tyle wspomnień z nim związanych, trzeba będzie go wyrzucić...

OK, niech będzie - na następną wyprawę pojadę już z innym plecakiem. A teraz cieszę się domem, dziećmi, Żoną. Jestem w miejscu gdzie serce mówi – kochać !!!- a rozum na to zezwala!!!*

 

I jeszcze jedno – brazylijska yerba mate jest tak drobno zmielona, że zatyka rurkę i nie daje się wcale wypić. Może ktoś chce wymienić 11,9 kg brazylijskiej yerby na 2 kg argentyńskiej? (można się jeszcze targować)

 
* patrz zakończenie pierwszego brazylijskiego odcinka
stat