Users on-line: 1

Strona istnieje 4314 dni

Licznik Odwiedzin:
  • przystawki...
    przystawki...
  • i to dalej są przystawki....
    i to dalej są przystawki....

Historia jednego posiłku...

Gdzieś w Najnowszym Jorku wydano książkę pt: 200 miejsc na świecie, które musisz odwiedzić. Sądzę, że wydano też inne książki np. „250 miejsc bez obejrzenia których nie możesz żyć”, „300 miejsc które należy zwiedzić” czy też „300 miejsc naprawdę wartych obejrzenia”. Nam natomiast chodzi o tę pierwszą, te 200 miejsc…… Ponoć w rozdziale poświęconym Rio de Janeiro nie opisują tam ani Sambodromu z pokazem samby, ani Corcovados z pomnikiem Chrystusa ani też słynnego wzgórza o specyficznym kształcie zwanego Głowa Cukru. Jest natomiast restauracja o wdzięcznej nazwie Marius Restaurant mieszcząca się na samym końcu plaży Copa Cabana. W planie wyjazdu mamy zwiedzenie tejże knajpy. Bulwar, którym jedziemy w promieniach zachodzącego słońca ma taką samą nazwę jak plaża, wzdłuż której się posuwamy, teraz dopiero widzę, dlaczego ta plaża jest taka słynna. W dzień jest to kawał piachu, taki jakich wiele na wybrzeżu Atlantyku, a i nie bardzo się różniący od naszej plaży w Sopocie. Dwoma słowami: Nic szczególnego. Natomiast wieczorem nabiera on niespodziewanego uroku. Fale oceanu są znacznie bliżej, bo przypływ spiętrzył wody. Są dłuższe i jakby rzadziej, lecz z większą mocą rozbijające się o piach. Białe grzywy fal jak rumaki z Władcy pierścieni pędzą na spotkanie i brzegu i nas na nadbrzeżnym bulwarze. Ale prawdziwy klimat i nastrój wywołuje słońce. Plaża już jest w cieniu, zasłonięta okolicznymi wzgórzami. Nie pada na nią ani pojedynczy promyczek. Natomiast wszystko inne jest jeszcze skąpane w słońcu. I to nie tym ostrym, południowym, wypalającym do cna. Jest skapane w tym łagodnym, wieczornym, jeszcze nie czerwonym, ale już bladożółtym, ciepłym, delikatnym. Tym słońcem lśnią szyby od parteru po dach przeszklonego wieżowca. W jego promieniach się nurza stary portugalski fort leżący na końcu plaży. Tym słońcem są oświetlone statki płynące po wodach zatoki…. Wieczorna bryza już ucichła. Plaża powoli zamiera w wieczornej ciszy, ale tylko na chwile, tylko po to, aby wraz z całkowitym zniknięciem słońca rozbłysnąć feerią świateł i roztętnić się wrzawą nocnej, dzikiej, spontanicznej karnawałowej zabawy….

 

…..     ……     …….

 

Jesteśmy już w knajpie. Duży, kilku pomieszczeniowy lokal, trzy sale na parterze, kuchnia na piętrze. Jest inaczej niż zazwyczaj u nas, gdzie wszyscy chcą na antresolę, a pomieszczenia kuchenne na parterze. Ale myślę, że w tym klimacie, mimo klimatyzacji lepiej siedzieć w chłodniejszym powietrzu na dole niż pocić się na piętrze. Zajmujemy jedną z sal, siadamy przy dwóch dużych stołach. Wystrój dosyć ciekawy, ze smakiem. Ale nic jeszcze nie uzasadnia 50-cio dolarowej opłaty wejściowej. Tym bardziej, ze przy brazylijskich cenach jest to suma kolosalna. Siedzimy, czekając na kelnerów, ale przychodzi przewodniczka i tłumaczy instrukcję obsługo knajpy: tu jest szwedzki stół (już kiedyś się zastanawiałem jak na innych półkulach nazywa się szwedzki stół, ale jest to dla mnie dalej zagadką). Prosimy podchodzić sobie i nabierać. Podeszliśmy do tego stołu i wrażenie – kolosalne! Całe pomieszczenie zastawione jedzeniem- ponad 50 garnków z potrawami na gorąco! W większości potrawy mi nieznane, z pewnością nie spróbuje nawet połowy!!! A obok talerze z miejscowymi potrawami i wszystko, co da się sporządzić z owoców morza. Od sushi do kalmarów. W sosie, w ryżu, na słodko, na kwaśno, smażone, pieczone, grilowane i na surowo. Obserwuję gościa od ostryg. Stoi w masce na twarzy (być może jest chory i nie chce zarażać?, albo boi się, że może zostać rozpoznany i potem obity przez gościa, który zatruł się tymi ostrygami) przy dużej misce wyłożonej lodem, wyciąga z wiadra ostrygi, specjalnym szpikulcem otwiera je i otwarte układa w lodzie. Robi to z dużą wprawą, szpikulec wygląda na ostrzejszy niż z „Nagiego instynktu”. Na ręce, w której trzyma ostrygi gość ma taką rękawicę z siatki stalowej, coś takiego jak rycerska misiurka, tylko że na dłoni.

Po kilku nawrotach do stołu i powrotem stwierdzam, że mam dosyć jedzenia, coś jednak bym wypił. Jak na zamówienie zjawia się kelner i zbiera zamówienia. Napoje są osobno płatne, trzeba sobie samemu zamówić. Ten zamawia piwo, tamten kawę, ów z kolei herbatę. Kiedy przychodzi kolej na nasze zamówienie decydujemy się z Krzysiem na karafkę domowego wina na nas dwóch. Kelner z żalem stwierdza, że nie ma „home wine”, za to proponuje nam butelkę brazylijskiego wina. Zamawiamy. Po chwili przynosi. Z widoczna wprawą i całą maestrią otwiera korek, nalewa nam do spróbowania, Krzyś aprobuje wybór. Wtedy dopiero kelner informuje, że butelka, którą właśnie otworzył jest z 2001r, i podaje cenę – po szybkim przeliczeniu w myślach z „brudasów” na dolce wychodzi prawie 30USD!!! Jeszcze nie zdążyły nam opaść szczęki na taka bezczelność, a już kelner zaczyna rozlewać – zaczyna od kobiet, potem najbliższym naszym sąsiadom, tak że dla nas pozostaje tylko ta próbka która dostaliśmy do zdegustowania. Kelner zauważa z wyraźnym żalem, że dla nas już nie staczyło: O, skończyło się!!! – przynieść następną butelkę? Nie zdążam nawet powiedzieć mu, co myślę o nim i o jego rodzinie, kiedy wchodzą faceci z szablami. Brazylijskim zwyczajem – jest ich 16-tu. Na szablach mają nabite całe kilogramy mięcha. Każdy z nich ma na szabli inny rodzaj padliny. Podchodzą kolejno do każdego z nas i odcinają na talerz trzymanym w drugiej ręce nożem kawał mięcha. Baranina, wołowina, kurczaki, cielęcina. Przypieczona, taka sobie, na pół surowa. Hulaj dusza! Na co tylko masz ochotę! A my najedzeni przystawkami, bo nikt (a w szczególności przewodniczka) nie powiedział nam, że po szwedzkim stole, który był tylko przystawką będą dania właściwe, czyli mięcho. Obżarliśmy się niemiłosiernie i czekamy, co dalej. Wchodzi gość z kilkoma butelkami i zapowiada sztuczki z drinkami. Ja jako właściciel knajpy w mieście wojewódzkim Rzeszowie wiem, co teraz nastąpi. Facet pokazuje sztuczki. I trzeba przyznać ze jest dobry. Rzeczywiście cudeńka! Nalewana ciecz w szklance miesza się, zmienia kolory, rozwarstwia się i oczom naszym ukazuje się drink 3 kolorowy, o barwach flagi brazylijskiej! Barman wręcza drinka naszej koleżance i zaczyna tworzyć następnego. Wstawia napełnioną szklankę do góry dnem do większej szklanki i dopełniając je piwem tworzy drinka, którego nie da się wypić jednym razem, tworzy napój o zmiennej zawartości alkoholu, narastającej w miarę picia. Wręcza jednemu z nas, instruuje jak pić i tworzy następnego drinka, którego znów przekazuje w czyjeś ręce. Nie dajemy się z Krzysiem wciągnąć w tę zabawę, wiem jak to się może skończyć dla naszych kieszeni. Natomiast ze względów szkoleniowych filmuję sobie całą zabawę. Zastanawiam się tylko jak oni rozdzielą rachunek dla każdego z nas? Okazuje się to o wiele prostsze niż przypuszczałem: przynoszą wspólny rachunek na cały stół. Miny się wydłużają na widok jego wysokości. Z Krzysiem reagujemy błyskawicznie: wrzucamy do kasy nasz udział za zamówione przez nas wino zaokrąglony w górę i obserwujemy, co będzie dalej. I tu reakcje są różne: jedni posłusznie łapią za portfele i honorowo płacą, inni twierdzą ze nie wypiliśmy tyle ile jest na rachunku, jedna osoba czkając głośno wykrzykuje, że właściwie nic nie piła, ale zapłaci ze 30 brudasów dla przyzwoitości (oglądany potem film z kamery zdradza, że osoba ta pochłonęła w ten wieczór więcej alkoholu niż ruski czołg jest w stanie spalić paliwa na manewrach). Na poziomie staje nasz kolega, Darek, który honorowo dopłaca całą brakującą resztę… Mimo iż Krzysiu potem ogłasza solidarną zbiórkę „po równo” od wszystkich z naszego stołu to jednak „cóś” nie wychodzi i Darek jest do tyłu.

Już przed wyjściem z lokalu postanawiam jeszcze pozwiedzać. Wychodzę na pięterko, przez szklaną ścianę oglądam pracę kucharzy, pieką i smażą całe płaty mięsiwa, które już niedługo trafią do kelnerów na szable. A wszyscy tak samo jak facet od ostryg w maseczkach chirurgicznych. Potem zaglądam do „pipi room” (nazwa „pipi” jest myląca, bo to nie ma nic wspólnego z Astrid Linden, jest to jednak toaleta męska). Do tej pory najbardziej odlotowy pisuar widziałem w Amsterdamie, na wystawie techniki, w NEMO Museum. W chwili napełniania pisuaru pod wpływem ciepła na ścianie ukazywał się napis HAVE A NICE DAY!!! Tu pisuar też mnie zaskakuje. Nasze męskie sprawy załatwia się do wielkich kadzi wypełnionych lodem. W trakcie używania lód się topi i spłukuje kadź, a obok stoi już obsługa gotowa, aby tylko dosypać świeżego lodu. Ponoć damska toaleta w całości wysypana świeżymi płatkami róży….  Skubani, zaimponowali mi!!! Chociaż, przypomniałem sobie, już byłem kiedyś w ubikacji gdzie też załatwiało się swoja potrzebę do wypełnionego lodem pisuaru. I to nie gdzieś w świecie, tylko u nas, w Polsce. Było to bodajże w knajpie w Pasłęku, jakieś 7 lat temu, pewnej bardzo mroźnej zimy, gdy w ubikacji wysiadło ogrzewanie….

 

  • ico
stat