Przygoda pierwsza (niekoniecznie chronologicznie)
I jak we wstepie pisałem, głównym szkoleniowcem od niewidomych i niedowwidzących jest niejaki Piotr Żbik, człowiek sporej dobroci, stoickiego spokoju i (jak jeszcze nie pisałem) zgodnie ze swoimi niewzruszonymi zasadami – całkowity abstynent. No wiec, wybrał się Piotruś na szkolenie do Przemyśla, miał szkolić tam chłopca nie dość, że całkowicie głuchego, to jeszcze niedowidzącego. Przyjechał pod wskazany adres – a tam ku jego przerażeniu- balanga w najlepsze. Tatuś z kolegami używali metanolu (czy też innego metanolopodobnego napoju) i to nie w celach dezynfekcyjnych (przynajmniej nie zewnętrznie). Ale stanęli na wysokości zadania, grzecznie przeprosili Piotrusia, „że saaam Paaan widzi, żee w tych warunkach uuuuczyc się nie mooożna…” i umówili się na lekcje na inny termin.
Przyjechał więc Piotruś w innym terminie, tym razem trzeźwy tatuś przeprosił jeszcze raz za poprzednią wizytę i zaproponował rozpoczęcie lekcji. Piotruś zasiadł przy komputerze, i stwierdził że napiłby się herbaty…
Na co ojciec powiedział, że syn zaraz mu zrobi i pomagając sobie rękami wydał polecenie: Przynieś Panu coś do picia…..
Synek dziarsko zerwał się, pobiegł do kuchni i przyniósł…… pół litra i kieliszek…..