Users on-line: 1

Strona istnieje 4314 dni

Licznik Odwiedzin:
  • punkcik w środku to Ja
    punkcik w środku to Ja
  • na drzewie
    na drzewie
  • spadek swobodny grubych ciał
    spadek swobodny grubych ciał
  • lina nawet Pawła wytrzymała...
    lina nawet Pawła wytrzymała...
  • przygotowuje przekąskę
    przygotowuje przekąskę
  • i picie też
    i picie też
  • w chatce sie chodzi na bosaka (w kuchni też)
    w chatce sie chodzi na bosaka (w kuchni też)
  • ksiązeczka z obrazkami słuzy komunkacji...
    ksiązeczka z obrazkami słuzy komunkacji...

ZALICZYŁEM TYROLKE !

Teraz już góry Tajlandii. Wioska nazywa się Mae Kampong.  Zaraz po przyjeździe czeka nas PRZYGODA. W górach porośniętych ni to dżunglą, ni to lasem deszczowym (hmmm, musze kiedyś sprawdzić jaka jest między nimi różnica) jest przygotowana tyrolka. Taki zjazd na linach. Ten się nazywa FLIGHT OF GIBBON i na taka nazwę naprawdę zasługuje. Liny rozpięte są na drzewach wystrzelających z poszycia tego lasu deszczowego. O ile korony drzew lasu są na wysokości  7-10 metrów od ziemi to pojedyncze drzewa wybijają na 30-50 metrów nad poziom lasu. Jeszcze na wysokości 30-tu metrów niektóre drzewa mają taki obwód, że w trzy osoby nie potrafimy ich objąć! Stalowe liny łączą drzewa na przeciwległych stokach doliny, tak, że w czasie zjazdu znajdujemy się czasem nawet ze 100 metrów nad ziemią!!!!

Fachowa obsługa, maja tylko jedną wadę – nie potrafią wymówić mojego imienia: MACIEK. Ciągle im wychodzi MAGIC i MAGIC i moje poprawianie na MACIEK prowadzi jedynie do tego że zamiast MAGIC nazywają mnie DAVID COPPERFIELD i pod takim pseudo już zostaję…. Zabawa wspaniała, przyczepieni do lin pokonujemy kolejne setki metrów, całość trasy wynosi prawie 2 km. Od prostych zjazdów na linie, przez pokonywanie mostów na wysokości kilkudziesięciu metrów,  po błyskawiczny zjazd jak w Mision Impossible z liną zaczepioną do pleców, z wyhamowaniem metr nad podestem.  I ostatecznie błyskawiczny zjazdo-spadek z wysokości 30 metrów kończy tą niepowtarzalną tyrolke!

(tym, którzy po tytule spodziewali się moich przygód erotycznych z mieszkanką niemieckich gór radzę kontaktować się potomkami doktora Freuda)

 

Mieszkamy w domach wieśniaków. W czwórkę kwaterujemy u jakiejś kobiety. Śpimy w głównej izbie na podłodze, na gołe deski dostajemy jakiś materacyk. Po dwóch dniach w Bangkoku już przyzwyczajony jestem do temperatur raczej dodatnich, a tu od dołu podwiewa, a i wewnątrz temperatura gdzieś tak do kilku stopni spada. Pod pojedynczym kocykiem zęby mi wpadają w lekki rezonans.  Na szczęście, przychodzi do naszej izby jakieś zwierzę. Na mój słuch to chyba szczur i to niemały. Sądząc po odgłosach z drugiego kąta, to on właśnie ma ochotę zjeść krzesło z narożnika. Coś gryzie i jeszcze drapie i tłucze się tak - że gospodyni  ze swojej izby przychodzi z ręczną latarką by go przegonić.  Szczur się światłem latarki nie przejmuje, znika tylko na tę chwilę, kiedy świeci, ale ja mam z tego taką korzyść, że widzę, że koło mojego posłania leżą jeszcze TRZY KOCE! Opatulam się i spokojnie śpię do rana, jak mi już ciepło, to nawet szczur mi przestał przeszkadzać.

Gospodyni ma u siebie obrazkową książeczkę – instrukcje obsługi białego człowieka.

W tej książce narysowane jest, co biały człowiek potrzebuje do życia. Na pierwszej stronie narysowane jest jak karmić białego człowieka. Jako pierwsze rozrysowane jest śniadanie. Pierwszy rysunek - trzeba mu podać jajko sadzone. Więc nasza gospodyni wstaje skoro świt, na moje oko koło 6-tej rano i robi nam to sadzone jajo. Po czym podaje nam go na śniadanie, wystudzone do temperatury otoczenia (tak z 12 stopni Celsjusza) około dziewiątej. Jedyna metoda, aby takie jajo zjeść, to wrzucić go do rosołu, który na szczęście jest ciepły. Komunikując się poprzez pokazywanie rysuneczków w książeczce wyrażamy swoja wdzięczność za gościnę, wdzięczność popieramy skromnym datkiem złożonym na jej ręce  i już pora zbierać się dalej….

 

stat