Users on-line: 1

Strona istnieje 4314 dni

Licznik Odwiedzin:

To prawie koniec...


Ostatni dzień naszego pobytu w Gruzji. Ostatnie rozmowy handlowe, ostatnie ustalenia. Trwa to trochę dłużej niż planowaliśmy i stwierdzamy, że już jesteśmy spóźnieni na spotkanie z dziećmi ze szkoły polskiej w Tbilisi. Spóźniamy się prawie dwie godziny i już od wejścia widzimy, jaką wyrządzamy dzieciom krzywdę tym naszym poślizgiem. Dzieci czekają pełne nadziei na spotkanie z Polakami. One nigdy nie widziały Polski, są prawnukami polskich zesłańców z przełomu XIX i XX wieku, ale czują się Polakami – wszystkie – od tych pięciolatków aż do tych już prawie dorosłych. Gdy się dowiedziały że będą u nich goście z kraju ich dziadków same nalegały aby ćwiczyć jak najdłużej, aby ich występ wypadł jak najładniej. Poprzedniego dnia ćwiczyły do 12-tej w nocy. Zasiadamy na widowni i zaczyna się występ. Z każdą minutą oczy coraz bardziej łzawią, a w momencie gdy mały chłopiec z czarnymi włosami mówi że jest Polakiem małym, a jego znak to orzeł biały zaczynam pochlipywać ze wzruszenia. Staram się jakoś to ukryć, ale patrzę i reszta delegacji płacze jak bobry. Wstaje jeden z nas, wychodzi na scenę, zaczyna coś mówić, ale po kilku słowach głos więźnie mu ze wzruszenia w gardle i tylko jest w stanie wyszeptać, że nigdy jeszcze tak nie czuł się Polakiem jak teraz, wśród tych dzieci. Gubernator B. jest zaskoczony – nigdy nie przypuszczał, że Polacy nawet w którymś pokoleniu są tak związani z krajem.... Potem dowiadujemy się, że mimo iż w tych rodzinach z których pochodzą panuje taka bieda, że dzieci chodzą głodne, czasem nie dostają nawet jednego posiłku dziennie, to na zajęcia w polskiej szkole przychodzą na piechotę idąc nawet po dwie godziny w jedną stronę. Wyciągamy z kieszeni wszystkie nasze pieniądze jakie nam zostają i wręczamy dyrektorce szkoły z prośbą przekazania najbardziej potrzebującym. Obiecujemy pomoc z Polski, dzieci nie chcą nas wypuścić, chcą jak najdłużej z nami przebywać. Niestety, z ciężkim sercem musimy już wyjeżdżać – protokół dyplomatyczny ma swoje prawa. Jedziemy na pożegnalną kolację wydawaną przez przedstawiciela prezydenta Szewardnadze. Znów niezliczone toasty, dzbany wina tylko przemykają przez stoły. Uchylić się od picia nie sposób, więc po północy mamy już lekko dosyć, ale jeszcze dzielnie się trzymamy. I wtedy gubernator B. wstaje i nawiązuje do naszej wizyty w polskiej szkole. Że jest wzruszony, że nie spodziewał się, że szacunek dla Polaków itd. I dlatego chciałby zaproponować przedstawicielowi naszej delegacji coś, co dla niego, jako Gruzina jest czymś niecodziennym i mającym szczególną wartość: chciałby wypić z panem W. wahtanguri (ci co oglądali uważnie 4 panernych wiedzą co to jest). Aby wypić wahtanguri gubernator wyciągnął dwa specjalne przyrządy – rogi okute srebrem, mniej więcej pojemne na dwa litry każdy. Pełniłem akurat zaszczytną funkcję TAMADY- czyli napełniającego kielichy więc gubernator wręczył je mnie. Pan W. podsunął mi swój róg, spojrzał błagalnie i wyszeptał: Maciek, błagam do mojego tylko na samo dno... Zgodnie z poleceniem nalałem mu tak tylko z pół szklanki, a gubernatorowi napełniłem po same srebrne okucia. Wahtangurowcy wyszli naprzeciw siebie, ucałowali się tradycyjnie i gubernator po tym rytualnym ucałowaniu zgodnie z gruzińskim zwyczajem zamienił kielichy – wręczając członkowi naszej delegacji ten pełny. Zobaczyłem tylko przez mgnienie oka przerażenie w oczach pana W., ale posłusznie zaczął wychylać ten kielich. A tylko dzięki temu, że wahtanguri pije się nie przez ramię, tylko zza głowy przyjaciela to w czasie picia musieli być przytuleni i pan W. nie wywrócił się na podłogę. Nikt nie zdążył zarejestrować na filmie tego momentu, ale przyjaźń polsko-gruzińska w tym momencie nabrała prawdziwego wymiaru...


stat