Users on-line: 1

Strona istnieje 4314 dni

Licznik Odwiedzin:

Rozdział VI


Usiłujemy z Wiesiem doprowadzić jego samochodzik do stanu używalności. Pierwsze- to trzeba wymienić rozwaloną oponę. Już w pierwszym warsztacie Wiesiu zemdlał (prawie) bo za cenę 2 opon mógłby kupić ćwierć swojego samochodu, i jeszcze by coś zostało. Szukamy dalej. Jest w końcu warsztat, gdzie cena wydaje się naprawdę realna. Gość co prawda na stanie nie ma takich opon, ale podejmuje się je sprowadzić w 15 minut, jeśli tylko dostanie zaliczkę. Dostaje ją, a my idziemy szukać magicznej ściany wydającej gotówkę, niezbędną do zapłacenia całości. Po krótkich poszukiwaniach znajdujemy bankomat w pobliskiej hali Makro Casch and Cary (tutaj ta sieć się nazywa METRO). I według naszego rozeznania z tej samej hali Makro pochodzą opony do Wieśkowego automobila – to dlatego było potrzebne właścicielowi warsztatu te 15 min. na ich dostawę.

Gorzej idzie nam z wymianą uszkodzonego termostatu – nie można znaleźć zamiennika, a żaden warsztat nie podejmuje się wywalić na brutala termostatu w ogóle – nawet na nasze wyraźne żądanie – nic, będziemy szukać dalej, zakładając maxymalny zasięg samochodu Wiesia na 50 km, czyli dopóki z zimniej woda nie zaczyna się wygotowywać. Wiemy, że jak spod maski zaczyna wydobywać się para i tryska fontanna, to trzeba zjechać na pobocze i będziemy mieli spacerek wokół auta, tak z pół godziny.  Nie dolewamy też płynu chłodniczego, bo szkoda, tylko wodę.

Ale kłopoty z autem ma nie tylko Wiesio. Jeden z kolegów wjeżdża radośnie w dziurę na drodze i w zawieszeniu zaczyna się cosik tłuc… Właściciel hotelu, Szpenio sprowadza jakiegoś domorosłego mechanika, ale ten nie znajduje przyczyny dziwnych dźwięków i jedzie do autoryzowanego serwisu Rovera, bo takiej marki jest nieszczęsne auto. Przyjeżdża z niewesołą miną: specjaliści ocenili auto jako praktycznie nadające się na złom, zabronili w ogóle się nim poruszać (a jeśli już to nie szybciej niż 18,52 km/h – czyli 10 węzłów). Aby auto z trudem mogło dobrnąć do Polski należy wymienić podzespołów na łączną kwotę 2400 zł + 200 zł robocizny. Kolega jest załamany. Radzimy mu, że skoro Rover 620 to jest wierna kopia którejś Hondy, to trzeba jeszcze pojechać do autoryzowanego serwisu tej marki, co oni na to powiedzą. Jedzie więc do tegoż serwisu – niestety jest on zlikwidowany już ze 3 lata temu[1]. Sytuacja prawie bez wyjścia. Ale wpadamy na genialny pomysł – z tym wykazem części do wymiany spisanym po bułgarsku wysyłamy zaprzyjaźnionego Bułgara do Roverowego serwisu. I okazuje się, że dla miejscowego te części nie kosztują już 2400 zł tylko 500 zł. Więc tubylec nabywa te części, domorosły mechanik wymienia je w samochodzie (za drobną opłatą wymontowuje bez oporów Wiesiowi termostat) i już auto jest zdatne do podróży. A mimo tego właściciel pojazdu nie okazuje jakiejś szczególnej radości: wymienione części wyglądają jeszcze na całkiem sprawne, a zawieszenie tłucze się identycznie jak się tłukło…

Jedynym dla niego pocieszeniem jest fakt, że ten niedzielny naprawiacz jest służbowo operatorem systemów naprowadzania rakiet bojowych na kutrach rakietowych (a jako majsterklepka sobie tylko dorabia) i gdy po naprawie przywozi auto, to czyni to w pełnym umundurowaniu Bułgarskiej Marynarki Wojennej, bo właśnie zerwał się ze służby.  A jak otwierał drzwiczki samochodu to wyglądał bardziej imponująco, niż prywatny szofer w liberii…



[1] Sugeruję koledze też, że mógłby przyjechać tu z Polski mój wspólnik od warsztatu samochodowego. Jego dojazd, naprawa auta i jeszcze tygodniowe wczasy wspólnika z rodziną wyjdą taniej niż reperacja w miejscowym warsztacie

stat