Users on-line: 1

Strona istnieje 4314 dni

Licznik Odwiedzin:

Rozdział III


Na początek tej historii chciałbym zdementować pogłoskę, że w Rumunii istnieją drogi. (To chyba jeszcze za czasów Ceausescu urzędnicy graniczni przekupywali zagranicznych turystów mówiąc: jak wrócicie do siebie, nie opowiadajcie jak tu się jeździ, tylko mówcie że poruszaliście się po drogach. I tak powstała ta pogłoska, że tu są drogi i trwa ona między katolikami aż po dzień dzisiejszy), Więc pragnąłbym ku przestrodze wszystkich tę pogłoskę zdementować. Więc: jak tylko wjechaliśmy do Rumunii to na granicy szukałem gdzieby tu kupić wymaganą winietkę za przejazd. Ale nikt o takim czymś nie słyszał, skonsultowałem to z grupą innych Polaków na przejściu, oni też o tym nic nie wiedzą, i już wspólnie całą grupą jedziemy dalej, bo ponoć przez ten kraj Drakuli lepiej się poruszać stadami. Tym bardziej, że wszystkie przeczytane przewodniki odradzały w ogóle jazdę w nocy

[1], a takowa się zbliżała...Ruszyliśmy za wskazaniem GPS, a za nami polska grupa 6 samochodów. Już zaraz na drugim skrzyżowaniu w mieście nie zaufałem nawigacji satelitarnej i wjechałem w szeroką 5-cio pasmówkę. A za mną pozostali. Po przejechaniu 100m, widzę że jedziemy źle, więc zawracam robiąc półkole. I wtedy orientuje się, że to jednokierunkowa, więc znów nawracając następnym półkolem i zamykam okrąg doganiając ostatni polski samochód. A za mną ten sam manewr robi 6 samochodów.... Trzeba było widzieć miny miejscowych, gdy zobaczyli grupę Polaków robiących kółeczko synchroniczne na jezdni... Po tym manewrze zostałem zdetronizowany z pozycji prowadzącego na ostatnie miejsce w szyku i ponieważ ja za szybko nie jeżdżę to wkrótce straciłem z nimi kontakt, ale zdążyłem jeszcze owczym pędem pojechać za nimi zamiast na planowaną trasę na Cluj-cośtam to na drogę alternatywną, którą też doradzał GPS. Droga stawała się coraz gorsza, ale jechałem dosyć szybko, bo do przejechania miałem jeszcze 250 km do upatrzonego noclegu. Zapadał powoli zmrok i zrozumiałem, dlaczego jest odradzana jazda nocą po Rumunii. Jeśli gdzieś na drodze spotkałem auto z czynnymi światłami, to z pewnością nie było rumuńskie. Pojawiały się samochody widma bez większości oświetlenia lub w ogóle bez niego wyłaniając się z mroku. Postanowiłem zwolnić. I to był dobry pomysł, bo nagle zza zakrętu (na międzynarodowej trasie!) wyłoniło się stado owiec, które cudem jadąc po płytkim w tym miejscu rowie wyminąłem!!! A potem było jeszcze gorzej. Nagle przede mną zobaczyłem dziwnie zachowujące się auta. Dałem po hamulcach i to ostro. No bo właśnie względny w tym miejscu asfalt urywał się raptownie i zastępowały go normalne prawie ½ metrowe (nie przesadzam) dziury, w których całe podwozie mogło się schować!!! Auta przede mną nawet nie zdążyły tego dostrzec i teraz fruwały w powietrzu, ja przynajmniej na tyle zwolniłem, że tylko rzeczy z tyłu auta przemieściły mi się na środkowe siedzenie. A potem były serpentyny. Pełne 180 stopni, na drodze bez oznakowań, bez pasów, w ciemności i jeszcze z dziurami i wądołami wzdłuż i wszerz... Z duszą na ramieniu, pasem pod prąd, nie widząc nic w stronę przepaści pokonywałem tą trasę, siwiejąc i  modląc się czy z góry aby coś nieoświetlonego nie pojedzie.... W połowie górki wpadłem na pomysł świateł przeciwmgielnych i przynajmniej trochę pobocza od tej przepaści widziałem... I zrobiłem to idealnie we właściwym czasie, bo zza następnego zakrętu wyłonił się głaz wyrastający prawie ze środka mojego pasa ruchu. Pomalowany był w jaskrawe barwy, a jakże…  Karwęcząc po tych dziurach miałem dosyć Rumunii, urlopu i miejsc umownie zwanych drogami publicznymi. Chciałem tylko się

zatrzymać... Zjechałem na pierwszą napotkaną stację benzynową, a tam już była znana mi grupa Polaków, która też miała wszystkiego dosyć. I znów grupą pojechaliśmy razem, szukać noclegu. I w pierwszym mieście, które miało ulice w takie same wyboje jak wcześniej miały drogi zgubiliśmy się, gdy zahamowałem na wybojach, a przed nosem przeleciał nieoświetlona ciężarówka... Dojechałem w końcu do zamówionego noclegu o 2 w nocy, po drodze dwukrotnie dzwoniono do mnie z hotelu, czy na pewno dojedziemy... Rankiem po śniadaniu (w knajpie kurs lei do euro przemnożono x2 i zaokrąglono do pełnych 5-ciu Euro) pojechaliśmy na granicę, walcząc z nie oznakowanymi miejscami do poruszania się pojazdów mechanicznych, przez pomyłkę nazywanymi drogami (w jednym mieście, wielkości no może Rzeszowa, nie zobaczyliśmy ANI JEDNEGO kierunkowskazu, nigdzie, nie mówiąc już o tym kierunku, którego potrzebowaliśmy, dobrze że był GPS) dojechaliśmy do granicy, gdzie też kluczyliśmy po miejscowości nie mogąc znaleźć w żaden sposób nie oznakowanego przejścia. I wtedy znów dogoniła nas znajoma polska grupa i razem pojechaliśmy pokonywać graniczne trudności losu. Najpierw trzeba było przejechać przez jakąś wodę, bo rzeka wylała i przelewała się przez szosę, tak, że powyżej podłogi w wodzie i na wyczucie, gdzie twardy grunt i szosa a gdzie rów melioracyjny. Podjechaliśmy pod pierwszą budkę na granicy i…..

 Ciąg dalszy niechybnie nastąpi, czytajcie mnie jutro, o tej samej porze….


[1] Przewodniki miały rację

stat