Users on-line: 1

Strona istnieje 4314 dni

Licznik Odwiedzin:

Rozdział II


Jako że z rodzin wielodzietnych do tej Bułgarii wybieraliśmy się my (czwórka drobiazgu) i Wiesiu (5-cioro drobiazgu, w tym jedno jeszcze przy piersi – ale nie Wiesia, tylko jego Żony) jechaliśmy wspólnie w dwa samochody. Ostrzegałem co prawda Wiesia lojalnie, że mi się zawsze coś przytrafia, więc jeśli chce mi towarzyszyć to możemy jechać razem, ale on jedzie na swoją odpowiedzialność. Zgodził się, i rankiem wyruszyliśmy. I pierwsza przygoda przydarzyła mi się już na granicy polsko-słowackiej. Właściwie - to ja tę granicę przejechałem. Za mną pod budkę wjechał Wiesio- i już spod niej nie ruszył. Zatarasował całe przejście. Po spowodowaniu kilometrowego korka wypchnęliśmy auto poza przejście, pogmeraliśmy przy rozruszniku- bo to on robił kłopot, ale nic nie wskóraliśmy. Ale ponieważ przejście było na górce, to uradziliśmy, że zapakują się do auta, my ich pchniemy i z górki wrócą do polskiej stacji benzynowej (zapalić na pych nie można, bo to automat) No więc popchnęliśmy, Wiesiu ruszył, nabrał rozpędu i pomknął w stronę przydrożnego rowu. W ostatniej chwili wyhamował (keine silnik = keine wspomaganie) i powiedział, że kierownice ma zablokowaną, bo kluczyki są u mnie w kieszeni.... OK, zjechał na dół, dojechał do stacji, odszukał na niej jakiegoś domorosłego mechanika, i chciał mu pokazać, w czym problem. Przekręcił kluczyk, rozrusznik zadziałał i silnik zapalił. Szczęśliwi, że „się naprawiło” ruszyliśmy dalej. Po drodze, co chwila, Wiesiu zostawał w tyle, bo silnik mu gasł, jakieś problemy z gazem. Zapalał i doganiał. Aż w końcu, w jakiejś miejscowości przed Miszkolcem na Węgrzech – nie dogonił. Zawróciłem – rozrusznik znów nawalił.... Wziąłem go na hol, szukając jakiegoś warsztatu. Ale napisy w tym miejscowym pogańskim (a właściwie ugrofińskim) języku nic nam nie mówiły (jedyne, co wiem po węgiersku to, że „ciposz” to szewc, ale akurat szewca nie potrzebowaliśmy). Zatrzymałem się co prawda przed jakimś szyldem, który zaczynał się na „AUTOS...”, ale to był sklep z jakąś zieleniną i byli

bardzo zdumieni, że przyholowałem do nich samochód. Zapytałem więc tubylca o jakiś warsztat, ale nie rozumiał, ani ja jego, ani on mnie. Dopiero jak mu pokazałem auto na lince, załapał i zaprowadził do warsztatu w sąsiedniej uliczce. A tam był klient, który mówił płynnie po angielsku i podjął się roli tłumacza. A więc – rozrusznik spalony całkowicie. Nie do naprawy. Mogą zamówić nowy- ale dopiero na jutro rano – cena 350Euro. Dzwonimy do Polski – tam taki rozrusznik kosztuje jeszcze drożej, i będzie dopiero na poniedziałek, a dziś jest piątek....

Decydujemy brać tutaj. Ale jak się zdecydowaliśmy – to okazało się że tak naprawdę nie ma w całych Węgrzech takowego. Upał, ze 35C, siedzimy już z dzieciakami 4 godziny na rozgrzanym placu warsztatu, sprawy idą coraz gorzej... Wiadomość ze szrotu, że będą mieli taki rozrusznik budzi entuzjazm!!!  Doprecyzowanie wiadomości, że za dwa tygodnie schładza go...

Piątek wieczór, wszystko już zamknięte, w warsztacie podejmują decyzję, że jednak spróbują posłać uszkodzony złom do specjalizowanej w takich naprawach firmy budzi niejaką nadzieję, jednak będzie dopiero na jutro. My decydujemy się jechać dalej, na zamówiony w Rumunii nocleg, Wiesiu z rodziną czekają do jutra na efekt naprawy. Ale gdzie przenocować w 7 osób? I tu z pomocą przychodzi ten klient warsztatu który dotychczas wiernie siedzi z nami 4 godzinę i tłumaczy mechanika z węgierskiego na angielski. On zaprasza do siebie, pomieszczą się – cała dodatkowa 7-ka. Zawozi ich do swojego domu, mówiąc po polsku całkiem wyraźnie – Polak-Węgier dwa bratanki....

My jedziemy dalej. O 11-tej w nocy dostaję SMS-a od Wiesia: „Nie da się naprawić”

Rano dzwonie do niego, co robią? Chcą wracać do Polski, zamierzają zadzwonić po jakiś transport, ale węgierski gospodarz – Andrzej -nie chce ich puścić. Roztacza przed nimi uroki ziemi węgierskiej, on zorganizuje im zarówno pobyt jak i zwiedzanie, pojadą na ciepłe źródła, do ciepłych kąpieli, po co w ogóle jechać do Bułgarii? Tu też jest pięknie, niech tu zostaną co najmniej do poniedziałku, może wtedy da się coś zrobić z tym samochodem? On ich będzie karmił, zaopiekuje się nimi, nieomal proponował, że będzie prać dziecku pieluchy a im skarpetki. Więc ostatecznie decydują się zostać u gościnnego bratanka.

W sobotę w południe dostaję od naszych znajomych kolejnego SMS-a - „Naprawili!!!”

Wiesiu kontynuuje dalszą podróż. W niedzielę w południe dzwonie do niego, a on ma głos niepewny. Tknięty przeczuciem pytam co się dzieje, a on się wykręca, w końcu przyciśnięty mocniej zeznaje, że od godziny stoi w Rumunii na parkingu, szuka kluczyków. Kręcił się tu jakiś Rumun, ale chyba mi ich nie gwizdnął.... – zeznaje. I kiedy już zaczynam organizować ekspedycje ratunkową, bo przynajmniej jego Żonę i dzieciaki trzeba jakoś tu dostarczyć – znów SMS od Wiesia: Mam kluczyki, sam je schowałem na postoju, aby nikt mi ich nie ukradł. Uspokojony o ich los wyłączam komórkę i oficjalnie rozpoczynam rodzinny odpoczynek. Nie na długo jednak. O 9 wieczór wchodzi do naszego pokoju Grześ organizator wyjazdu i komunikuje: No to się zbieraj: dzwonił Wiesiek, stoi w zepsutym aucie 70 km stąd i trzeba go przyholować....

No i w końcu prawie o 12 w nocy mamy Wiesia z rodzinką na miejscu. Aby go pognębić do końca, niewinnie pytam, jak tam podróż mu przebiegła?

- A wiesz, że nawet dobrze? Tylko co chwila gaśnie na tym gazie i  zaraz w Rumunii przywaliłem w czasie ulewy w jakąś dziurę, zgubiłem kołpak, zagiąłem felgę, wybuliło oponę i ostatnie 1000km (nie dodał że z trasy liczącej w całości 1500km) jechałem z tym wybuleniem i co obrót koła auto podskakiwało...

Na więcej złośliwości nie było już mnie stać. Znaczy – było, ale wolałem taktownie zamilknąć. Trochę się bałem, że przypomni on sobie, że auto, którym jedzie zostało kupione kiedyś ode mnie....

 

Ale zakończmy to opowiadanie akcentem optymistycznym. Podczas gdy na noc my ścieśnialiśmy nasze auta na małym przyhotelowym parkingu, to Wiesiu spokojnie zostawiał samochód na ulicy. Po prostu twierdził, że wystarczy z niego zabrać skrzynkę z narzędziami i jakby co to ewentualny złodziej daleko nie odjedzie....


stat