Users on-line: 1

Strona istnieje 4314 dni

Licznik Odwiedzin:

Podsumowanie Malediwów.


Ogólnie, to jadąc tam myślałem, że nie zdzierżę. Nigdy jeszcze w życiu nie zdarzyło mi się być przez tydzień w miejscu gdzie zdolności przemieszczania się są ograniczone do 2000 m x 450m – bo takie wymiary ma ta największa w północnym archipelagu Malediwów wyspa. Zagadką dla mnie też jest to, jakim cudem nie jest ona zalewana przy okazji każdego większego sztormu, bo przecież wystaje ona z wody jedynie na 1,5m... Moje zaciekawienie nie jest tak zupełnie nieuzasadnione gdyż –jak czytałem w National Geografic - to na skutek ogólnego ocieplenia i podwyższania się poziomu wód Malediwy mogą całkowicie zniknąć pod wodą jeszcze przed 2030 rokiem – toteż codziennie rano z lekkim niepokojem wyglądałem przez okno naszego domku czy do stołówki dojdę jeszcze suchą stopą.

 

Ale ku mojemu zdumieniu obawy o zanudzeniu się nie spełniły, było bardzo fajnie, kompletne lenistwo, luz, odcięcie od cywilizacji. Całe życie skupia się wokół basenu ze słodką wodą i dobrze zaopatrzonego barku przy rzeczonym basenie. Siedzieliśmy sobie bądź w basenie, bądź w leżakach i obijaliśmy się (patrz poprzedni odcinek). Korzystając z All inclusive próbowaliśmy coraz dziwniejszych wynalazków, aż wreszcie odnalazłem TO. TO to było Campari z sokiem pomarańczowym i lodem. Siadł mi ten napój jak mało który i niedługo potem nawet Krzysiu przerzucił się z ulubionego Cuba Libre na Campari, a potem to w TYM zasmakowali się i inni Polacy skupieni na leżaczkach pod palmą koło basenu. Ale ku naszemu szczeremu zmartwieniu okazało się, że nic co dobre nie jest wieczne. Na trzeci dzień po śniadaniu i rozłożeniu leżaczka zagadnąłem barmana o ten napój bogów, ten z rezygnacją rozłożył ręce i powiedział „Sorry, Sir, ale You i Twoi Friends wypiliście cały zapas Campari jaki istniał na wyspie, zabraliśmy wszystko nawet z innych barów, ale też już się skończyło. Zamówiliśmy nową dostawę, ale sorry, samolot z Campari przyleci dopiero po południu”.  Krzysiu zniesmaczony powrócił więc do swojego Cuba Libre, my z Adrianem przerzuciliśmy się na Scotch on the Rocks (whisky z lodem) z tym że raczej bez Rocks, a jeśli już to niewiele. Ale już tak nie smakowało...

 

Po wieczornym posiłku zwykle już w lekko zelżałym upale siadaliśmy w barze. Długie rodaków rozmowy i najniebezpieczniejsza część dnia – powrót do domku. Już pierwszego dnia pobytu na jednego z naszych chłopaków w trakcie takiego powrotu rzuciła się palma(nieprzychylni mu – bo któż ich nie ma – twierdzili że nie tyle rzuciła się co mu odbiła).  Niemniej kolega miał 2 świadków niezależnych i 2 zależnych (podtrzymywali go) że to ona pierwsza go zaatakowała!!! Ale nieważne, kto zaczął: kolega otarł sobie skórę na barku, a w tym klimacie mimo interwencji lekarza to cholerstwo nie chciało się goić i do końca pobytu kumpel miał wodę z głowy (tyle dobrze że nie musiał się myć)

Ja też miałem niebezpieczną przygodę gdy wracałem z takiego wieczornego wypoczywania. Otóż, co kawałek, w miejscach szczególnie niebezpiecznych były tabliczki z napisem PRZEJŚCIA NIE MA -UWAGA- SPADAJĄCE ORZECHY KOKOSOWE. Szedłem sobie spokojnie wśród nocnej ciszy, kiedy nagle koło mnie jak nie łupnie, jak nie huknie i jak nie d..pnie!!! Dobrze że (dla zmylenia palmy) szedłem lekkim zygzakiem i to pewnie uratowało mi życie. No bo jaki jest orzech kokosowy – to przecież każdy widzi...

 

Największym problemem były noce. Spaliśmy w jednym domku z Krzysiem. I tym razem to nie był dobry wybór. Krzyś jest większy i silniejszy ode mnie. A w domku jest tylko jedno wspólne małżeńskie łoże, z jedną pościelą. Przez pierwsze dwie noce walczyliśmy i siłowo i na podstępy, kto będzie spał w pościeli. Ale niestety jak już napisałem Krzyś jest większy i silniejszy, a mimo że go poniekąd lubię, to nie do tego stopnia, aby się do niego pod jedną kołderka przytulać....

W końcu uległem przed przemocą i oddałem mu kołderkę, a sam wcisnąłem się pod prześcieradełko. I tu znowu wystąpił konflikt interesów – jemu pod kołdrą było za gorąco – więc klima na max, a mnie pod prześcieradłem za zimno i klima na min....

Tydzień minął szybko, nadszedł ostatni wieczór. Poszliśmy się rozliczyć za pobyt do recepcji. Okazało się, że do rachunku przybyło parę rzeczy, których nie spodziewaliśmy się i wyprztykaliśmy się ze wszystkich drobnych amerykańskich środków płatniczych. Nawet nie zostało nam drobnych na tipa dla boya odnoszącego bagaże na przystań, a ustaliliśmy że stówki mu nie damy bo pewnie reszty nie wyda... Wystawiliśmy więc nasze walizki na zewnątrz domku i zamknęliśmy się w środku. Kiedy boy przyszedł po bagaże i (głównie) po napiwek i zaczął natarczywie się dobijać do drzwi to udawaliśmy że nas nie ma. Chcieliśmy też krzyczeć,, że wyszliśmy do baru i nikogo nie ma w domku, ale przypomnieliśmy sobie że boy słabo mówił po angielsku i pewnie by nie zrozumiał. Ale nie mieliśmy wyrzutów sumienia, bo przecież zostawialiśmy mu te znajome czytelnikom 40 puszek coli, kilka butelek wody i kartony soków które tu przywieźliśmy, a nie wypili, no bo przecież kupiliśmy magiczny żółty All inclusivowy pasek....

Rano wstajemy po ciemku o zupełnie nieprzyzwoitej porze i idziemy na przystań. Tam już czekają na nas dwa wodnosamoloty – powietrzne taxówki. Przyznam, że z pewną obawą przyglądam się pilotowi w krótkich spodenkach i klapkach na gołych stopach, ale pocieszam się że może to tylko taka moda, a on już z pewnością kiedyś latał samolotem i pewnie nawet jakiś kurs pilotażu przeszedł. Startujemy parę minut przed wschodem słońca. Samolot wznosi się i jest już cały skąpany w jego promieniach, jasność zalewa kabinę, natomiast ziemia (znaczy woda) jest jeszcze w mroku. Powoli z ciemności wyłaniają się zarysy wysp, potem laguny, a na końcu widać całe atole.... Jest wspaniale! Wszyscy sięgamy po aparaty fotograficzne aby chociaż namiastkę tej chwili utrwalić nie tylko we wspomnieniach.

Lecimy do portu lotniczego koło Male. Gdy wodujemy przy przystani to widać jaki w powietrzu jest ruch. Wodnosamoloty są tu głównym środkiem transportu, a lotnisko głównym miejscem Malediwów. Samoloty lądują praktycznie co 30 sekund, wygląda to jak gigantyczna karuzela, lądują, podpływają pod przystań, startują robiąc miejsce dla następnych.

Odbieramy bagaże i idziemy do portu lotniczego, skąd mamy znów wracać na Cejlon. Już w porcie przypominam sobie o skonfiskowanej flaszce araku, chłopaki przypominają sobie o Buddach, a Adrian o Mr Jonesie. Idziemy więc do depozytowni, nastawiając się na walkę przy odzyskaniu naszych własności. A tu szybko i sprawnie oddają nam nasze fanty, nawet nie chcą pieniędzy za ten depozyt. Oczywiście nie protestujemy, ale jesteśmy trochę zdziwieni. Facet od depozytów wzrusza ramionami: Przepisy mówią, że za depozyt trzeba zapłacić 25 rupii malediwskich. A ponieważ -jak widzieliście na tablicy kursów walut- to nie akceptujemy naszej waluty tylko dolary, więc nie mogę tych 25 rupii wam policzyć. A o dolarach nic w przepisach nie ma....  

*      *     *


stat