Users on-line: 1

Strona istnieje 4314 dni

Licznik Odwiedzin:

Odcinek stomatologiczny, czyli rzecz o uzębieniu


Dzisiaj nasz przewodnik Cecil ubrał się szczególnie uroczyście- w czasie śniadania wspomina coś o jakiś zębach, że będziemy je oglądać. Nie budzi to naszego szczególnego zachwytu, ale trudno, jeśli w planie wycieczki jest zwiedzanie gabinetu stomatologicznego to będziemy oglądać. Jedziemy w górzyste obszary Sri Lanki. Droga kręta, wyraźnie widać że plan wycieczki był układany zza biurka, z mapą w ręku, a nie w terenie.  Jest bardzo wąsko, autokar duży i nie możemy się wyminąć z innymi uczestnikami ruchu. Co rusz musimy wycofywać do zatoczek lub zjeżdżać na pobocze. Przejechanie odcinka 60 km zabiera nam zamiast jednej godziny – godzin trzy i pół. Ale koło południa jesteśmy już w Kandy, stolicy cejlońskiego highlandu. Stajemy w centrum i idziemy do miejscowej świątyni. To tu będziemy oglądać te zęby, a konkretnie to ząb bodajże 27 Buddy. Cecil w swoim trudno zrozumiałym języku tłumaczy nam o tym uzębieniu: Budda odradza się co kilka tysięcy lat. Do tej pory było ich 27-miu. Ostatni z nich żył na Cejlonie – to jego Ząb jest przechowywany w tej świątyni. Obecnie czekamy na kolejnego Buddę.  Poznamy go po nadprzyrodzonych umiejętnościach, może to być każdy człowiek, być może to nawet ktoś z Was! - spogląda na nas z nadzieją, ale nikt się nie przyznaje. Było mi bardzo miło, że trochę dłużej zatrzymał wzrok na mnie, ale niestety zwrócił mi tylko uwagę abym przebrał się w długie spodnie. Przebraliśmy się i chcemy wejść do świątyni. A tu przed bramą posterunek wojskowy robiący rewizje osobiste. W tamtym miesiącu był zamach bombowy, więc teraz spodziewają się znowu. Przechodzimy przez bramki, jesteśmy już na dziedzińcu i dochodzimy do następnego posterunku. Tym razem sprawdzającego czystość religijną. Mamy się pozbyć butów i dalej iść na bosaka, a tu dziedziniec rozgrzany, że hej!. Miejscowi przyzwyczajeni do tego bosaka, im to nie przeszkadza, ale przybysze z kraju gdzie zazwyczaj nosi się buty zachowują się dosyć dziwnie. Przypomina to naukę tańczenia niedźwiedzi- stawia się je na rozgrzanej blasze i puszcza muzykę, następnym razem misie na dźwięk muzyki będą same podskakiwać. Nam nawet nie trzeba muzyki. Za to zostaję jednak zahaltowany, bo mimo że spodnie zmieniłem, to moja koszula ma za krótkie rękawy. Naciągam je jak mogę, ale i tak za krótkie. Ratuje mnie jakiś kupczący w świątyni i sprzedaje mi za nawet niewygórowana cenę sarong – taka spódnicę dla mężczyzn. Kiepski z niego handlarz, przecież widział, że mam nóż na gardle, więc mógł zażądać ze cztery razy więcej. Zakładam ją sobie na ramiona i już mogę wejść. Jesteśmy w środku i aż zapiera nam dech- raz od zapachu, dwa od widoku. Czegoś takiego nie widziałem (ani nie wąchałem). CAŁA świątynia we kwiatach. I jak pisze CAŁA to  CAŁA!!!. Każdy odwiedzający przynosi całe koszyki płatków kwiatowych lub gotowe girlandy i po odczekaniu w kolejce wręcza je jednemu z siedmiu kapłanów którzy non-stop rozkładają je. Ilość kwiatów niewiarygodna!!! Dowiadujemy się, że Zęba Buddy nie zobaczymy, będzie wystawiony dopiero w przyszłym tygodniu, ale zapraszają, wtedy dopiero zobaczymy pięknie udekorowanie kwiatami!!! Patrzymy na to, co już jest i jakoś trudno nam to sobie wyobrazić.... Wysłuchujemy zatem tylko historii o dziejach uzębienia Buddy, jak to na przestrzeni wieków przechodziło z rąk do rąk i po zrobieniu nieprawdopodobnej ilości fotek (należy tylko pamiętać że nie wolno fotografować się na tle posągów) wychodzimy na zewnątrz. Tam toczy się już normalne życie – żebracy, nachalni taksówkarze, jakiś tubylec kąpie słonia na skwerze w fontannie...

Cecil zawozi nas na targ z ciuchami. Oko nam bieleje! Kurtki zimowe goretexowe z polarami Campusa i innych znanych firm w cenie ok. 10% tego, co w Polsce i jeszcze można się targować! Każdy z nas kupuje po kilka tych kurtek, dla siebie i wszystkich krewnych-i-znajomych, ile tylko się zmieści do bagażu. Dlaczego tak tanio?- to proste, znane firmy umiejscowiły produkcje w tym nie całkiem chłodnym kraju i część poborów wypłacają pracownikom w kurtkach....

Po zakupach jedziemy dalej. Co to jest kręta droga w górach– poznajemy dopiero teraz. Autokar jedzie z otwartymi drzwiami, nie wyrabia zakrętów. Każdy z nich bierze na dwa-trzy razy podjeżdżając i cofając na przemian, i to tak głęboko, że w tym czasie tył wozu wisi nad przepaścią bez żadnej barierki. Wtedy w czasie cofania z otwartych drzwi wyskakuje specjalnie zabrany na tę okoliczność pomocnik kierowcy i pod tylne koło podkłada klocek, aby się nie stoczyć... Tak średnio nam się to podoba....

Stajemy na obiad i wtedy dopada nas tropikalna ulewa. Widziałem kiedyś ulewę tropikalną w ZOO na Bronxie, gdzie w pawilonie “Las tropikalny” co godzinę była takowa symulowana, ale to nie było to. Tu siedzimy na obiedzie, nagle zrobiło się ciemno. Osoby siedzące na tarasie nawet nie zdążyły uciec, gdy w ciągu sekundy ściana wody, szum, łomot o dach, pobliski strumień momentalnie wypełniony rwącą wodą. W wodospadzie nagle przetaczają się fale kipieli, których jeszcze chwile temu nie było. Ochładza się momentalnie, mamy czym oddychać, a po kilku minutach jest już słońce i wszystko paruje powracając do standardowej wszechobecnej duchoty. Ruszamy dalej. Na parkingu u stóp góry jakiś tubylec oferuje nam przywiędłe kwiatki, ale nie znajduje amatora. Wyjeżdżamy na pierwszą serpentynę, 50 m wyżej od parkingu, ten sam tubylec stoi i oferuje te kwiatki. Jedziemy następny zygzak, znów 50 m wyżej, on już tam jest. Znów sepentynka, i znów go widzimy, zaczynamy żartować, że zaraz znów go ujrzymy. I rzeczywiście jest, trochę już zziajany. Stawiamy zakłady, czy wydoli następne 50 m w pionie, ale dobiega na równi z autokarem, dalej pokazując nam abyśmy te kwiatki kupili! Gdy dogania nas po raz szósty, postanawiamy, że jeśli uda mu się jeszcze raz, to kupimy od niego te chwasty. I oczywiście gość okazuje się niezawodny, ten dystans do następnej serpentyny pokonuje w tempie, że Korzeniowski mógłby się dużo od niego nauczyć. Krzyczymy do kierowcy, aby stanął, robimy zrzutkę i wręczamy mu forsę, nie chcąc nawet zieleniny. Ale zawodnik jest honorowy, kwiatki wręczyć musi, tym bardziej, że od biegania już zupełnie połamane. W dzieciństwie czytałem bajkę o siedmiu braciach Li, których niedobry zarządca chciał zaharować na śmierć, a oni wymieniali się przy robocie gdyż byli bardzo do siebie podobni, i teraz zastanawiałem się czy nie mamy do czynienia z Sri Lankijską wersją tej bajki.

W końcu zatrzymujemy się. Myślimy, że to koniec jazdy, ale gdzie tam! Po prostu droga staje się tak kręta, że autobus już dalej nie pojedzie. Przesiadamy się w małe, ciasne busiki, które dadzą radę na zakrętach, ale nie jesteśmy wcale pewni czy wystarczy im mocy silniczków aby dojechać. I chyba nasze obawy nie są bezpodstawne, bo przed każdym stromszym podjazdem kierowca wyłącza klimatyzację w aucie, aby mieć maximum mocy na pokonanie wzniesienia. Ale ostatecznie jesteśmy już w hotelu. Wrzucamy rzeczy do pokoju i jak codzień po upalnym dniu- szpula na basen. Wskakujemy z Krzysiem do wody, a tu niemiła niespodzianka- woda w basenie w górach pewnie prosto z górskiego strumyka. Nawet my – dwa obrośnięte tłuszczem misie nie wytrzymamy tu długo, ale szczękając zębami (swoimi, nie Buddy) robimy ciche zawody, który z nas dłużej wytrzyma. Łypiemy na siebie spod oka patrząc, który pierwszy wymięknie, a tu nadciąga Paweł, nasz grupowy chudzielec, wesoło pokrzykując:

       Chłopaki, jak woda?

       Jak zupa!- odkrzyknął mu równie wesoło Krzyś, a gdy Pawełek wskoczył i czym prędzej (jak oparzony nie jest dobrym określeniem) wyskoczył szczękając zębami i cały z zimna siny to Krzyś wyjaśnił:

       Ja miałem na myśli chłodnik litewski.... 

*       *      *


stat