Na wybrzeże
Ile jest zakrętów w Polsce? Nie wiecie? No to odpowiem- w Polsce są dwa zakręty – jeden w lewo, a drugi w prawo.
Ile zakrętów jest na odcinku pomiędzy Bariloche w Andach a Puerto Madrin na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego?
Oto odpowiedź: są dwa zakręty: po wyjeździe z Bariloche jest jeden – w lewo, potem 1000 km prostej drogi i przed Puerto Madrin drugi- na skrzyżowaniu skręcamy w prawo. Co jest w tej podróży wspaniałe to przejazd przez prawie cały kontynent (nie uwierzycie- po asfaltowej drodze!!!) w poprzek z jednym zatrzymaniem na tankowanie, a co jest przetupane to już dłuższa lista:
- Zamiast autokaru z miejscami do leżenia przyjechał zwykły, z siedzeniami. Na pytanie dlaczego taki, skoro zamówiony był inny, kierowcy wzruszają ramionami – taki nam dali.
- W autokarze jest coś nie OK z klimą. Ci na przednich siedzeniach ociekają potem mimo nocy, Ci z tyłu trzęsą się z zimna w swetrach i wyciągniętych z plecaka kurtkach. Ja na szczęście siedzę w połowie autokaru...
- Jak się dowiadujemy to mamy zepsuty rozrusznik, więc nigdzie nie jest przewidziane gaszenie silnika – nawet w trakcie tankowania, które odbywa się na przystanku o wdzięcznej nazwie LAS PLUMAS.
Chwile grozy to wtedy gdy dwukrotnie nagle, w pustej pampie gaśnie nam silnik. Na szczęście zapala, gdy autokar jedzie jeszcze rozpędem. A jest to o tyle mało śmieszne, że w trakcie całej drogi w poprzek kontynentu spotkaliśmy tylko ze trzy czy cztery pojazdy.
***
Jesteśmy już na wybrzeżu. Rozpakowanie w hotelu i już jesteśmy na Atlantykiem. Szybkimi ruchami zdzieramy ciuchy i jesteśmy już w cieplutkiej wodzie- przypominam datę – 14 stycznia
***
Wieczorem exkluzywna kolacja w lokalu serwującym owoce morza. Jak ich nie lubię, to są całkiem dobre. Gospodarz lokalu dosiada się do naszego stolika i stawia kolejne alkohole. Załapałem się frajersko, bo te degustacje to nie ze względu na mnie, tylko przy moim stoliku siedzi Krzysiek (taki grupenführer ze strony organizatora) i Andrzej, szef Tatry. Po kolacji wychodzimy z lokalu, a tu dopada nas ktoś z naszej wycieczki i prosi, aby pokazać gdzie tu jest lokal, gdzie tańczą na rurze. Jędruś mówi -chodźcie za mną i prowadzi. Idzie pewnie przez ulice, skręca w wąskie zaułki. Co chwilę spotykamy kogoś z naszej grupy, który powiadomiony o celu dołącza się do nas. Oglądam się, a tu za Andrzejem prawie cała grupa – tak prawie ze trzydzieści osób. Idziemy już ze 40 minut. Rozgrywa się scena jak z Forrest Gump: Andrzej idzie coraz wolniej, i w końcu się zatrzymuje.
-SŁUCHAJCIE, ON CHCE COŚ POWIEDZIEĆ!!!!
Ja oczekuję zdjęty magią chwili, że usłyszę filmowe: Zmęczyłem się... i okazuje się że niedużo się mylę: Nie wiem dokąd dalej iść...
***
Odłączamy się z Januszem od tego pochodu i o pierwszej w nocy idziemy na targ. Jest pełen ludzi. Wspaniałe widowisko, jak z lat trzydziestych. Stragany i straganiki, teatr wędrowny z clownami i połykacze ognia. Jest uliczny mim i żebracy. Chodzimy po straganach i robimy zakupy. Na jednym ze stoisk znajdujemy instrumenty ludowe, okaryny. Chcemy kupić, Indianin chce 15 peso, my mu oferujemy po 4 USD za sztuke – czyli po 13,5 peso. Indianiec nie daje się ruszyć – okaryny to ręczna robota, 15 peso i szlus. Targujemy się zawzięcie – w końcu mamy z Januszem jakiś honor handlowca. Pięć podejść, wyciąganie i chowanie pieniędzy, wszystkie chwyty z naszego repertuaru, ale gostek jest twardy „ręczna robota-15 peso”. Nie kupujemy, niech się udławi tymi piszczałkami... Na drugi dzień znów go kusimy 4 USD, ale „ręczna itd., 15 peso”. I na trzeci dzień uznajemy, że nasz honor staje się „chonorem” i z podkulonymi ogonami płacimy mu za te ręcznie robione okarynki po piętnastaku, bo bardzo nam na nich zależało. Indianin triumfuje, zgarnia forsę i pakuje nam zakupy do torebek. Dopiero w hotelu widzę na torebce napis <Argentinian ocarinas factory- www.ocarinas.ar>