Users on-line: 1

Strona istnieje 4314 dni

Licznik Odwiedzin:

Już zaczynamy zwiedzanie


 

No więc zwiedzamy Sri Lankę. Pakujemy się do autokaru i jedziemy na śniadanie w głąb wyspy. Bardzo mnie śmieszą drogowskazy : Mate – 37,2 km . - dlaczego akurat 2 dziesiąte kilometra to wie tylko twórca znaku, ale to jego sprawa. Znajdujemy na skraju dżungli tę wioskę z drogowskazu, gdzie już na nas czekają. Na liściach palmowych czekają na nas miejscowe potrawy – tak ostre w smaku, że nic nie da się zjeść. Pali gardło i przełyk, po każdym łyku ziejemy ogniem. Zostawiamy śniadanie prawie nietknięte, na to tylko czekają tubylcy – rzucają się na pozostawione jedzenie i rękami prosto z liści wyjadają pozostawione przez nas potrawy. Może byli w zmowie z kucharzami aby specjalnie tak doprawili potrawy? (ale okazało się potem że i inne posiłki w innych miejscach były nie mniej pikantne, taka widać ich już uroda). Pozostało nam do jedzenia sporo owoców, którymi zaspokajamy głód. Tu dopiero widać, że owoce które docierają do Polski są tylko mizernymi namiastkami smakowymi tego co tutaj podają. Ananasy to są naprawdę ananasy, smaczne i soczyste. Arbuz to jest naprawdę arbuz, a nie owoc wypełniony wodnistą cieczą. Banan to .... tu trochę przesadziłem, bo miejscowe banany są o mniejsze od tych z naszych sklepów, ale nie mniej smaczne[1]. I w końcu podają jako napój świeżo zerwane z palmy orzechy kokosowe. Jestem wybrany jako pierwszy, który otrzymał ten wspaniały owoc. Smagły Lankijczyk jednym ciosem maczety odcina owoc z gałęzi, czterema precyzyjnie wymierzonymi ciosami wycina w skorupie otwór i podaje mi abym skosztował- przechylam do ust i piję wspaniały, orzeźwiający nektar. Płyn ścieka mi do gardła, ale na skutek wielkości orzecha i wyciętego otworu więcej ścieka mi po brodzie i na koszulkę. Gdy jestem już na potęgę wyciapany lepiącym się sokiem kokosowym (nie mleczkiem, bo mleczko to coś innego) to ów smagły Lankijczyk lituje się nade mną i daje mi słomkę oraz tłumaczy, że właściwie to pije się przez nią aby uniknąć wyciapania....

Po śniadaniu jedziemy do Elephant Orphantage. Jest to miejsce gdzie są trzymane porzucone małe oraz ranne i chore słonie.  Najpierw jedziemy na słoniową fermę. Zatrzymujemy się nad rzeką, w której pracownicy myją słonie. Opiekun jednego z nich zaprasza mnie do wejścia do wody i pokazuje mi abym mu pomógł w myciu. Wymawiam się kłamiąc grzecznie – nie, nie dziękuję, ja już dzisiaj myłem słonia, ale facet dalej mnie zachęca do pomocy. Wziąłem więc skorupę orzecha i tarłem nią twardą skórę zwierzaka. Zakończyliśmy mycie i wtedy usłyszałem – za umycie mojego słonia należy się jeden dolar! Potem zapraszają, aby usiąść na grzbiecie stojącego w wodzie zwierzęcia. Nikt z nas nie daje się nabrać na ten stary, znany z wizyt w ZOO numer. Dają się podpuścić za to jacyś łatwowierni z natury amerykańcy i już po chwili są cali mokrzy od prysznica udzielonego szczodrą trąbą przez stojącego w rzece elefanta. Jak już wyszły na brzeg, z daleka od wody sprawiamy sobie małą przejażdżke na elefancie indyjskim, który jak wiadomo różni się od afrykańskiego (nie wiedzieli tego twórcy filmu “W pustyni i puszczy” bo w Staś i Nel w Afryce nie wiedzieć czemu jeżdżą na słoniu indyjskim), a potem pojechaliśmy zwiedzać ten sierociniec. Na otwartej przestrzeni słonie – małe oseski luzem i wolno, duże poprzywiązywane żelaznym łańcuchem za nogę do drzew – takie jakieś mam mieszane uczucia. Za opłatą, która jest przeznaczona na utrzymanie ośrodka można sobie pokarmić małe słonie mlekiem z butli ze smokiem (no bo słowa „butelka” i „smoczek” niezbyt oddają rzeczywistość), a duże podgniłymi bananami i liśćmi bambusa. Za opłatą, która znika w kieszeniach pracowników można sobie zrobić photo ze słoniem dowolnej wielkości. Największe jednak wrażenie wywarło na mnie przejście słoni do południowej kąpieli – całe stado podąża w stronę wody, idą jednostajnie, a trąby w ciągłym ruchu penetrują teren w swoim zasięgu i jak odkurzacze Zelmera zbierając wszystko co tylko nadaje się do jedzenia i przetrawienia. A na końcu widzę coś, o czym kiedyś czytałem jeszcze w Polsce. Był taki artykuł w gazecie o słoniu, co wszedł na minę założoną przez partyzantów i urwało mu przednią nogę. Zazwyczaj ranne słonie się dobija, ale w tym przypadku z jakichś-tam powodów zaopiekowano się nim i po zaleczeniu oddano do przytułku dla zwierząt. I właśnie na końcu stada na trzech nogach poruszał się TEN słoń. W stadzie słoniowym panuje ścisła hierarchia. Im ważniejszy osobnik, tym bliżej czoła. Było coś dumnego i zarazem żałosnego w tym trzynogim, potężnym zwierzęciu, który mimo kalectwa starał się utrzymać w stadzie idąc na jego końcu.....

Przy wyjściu z sierocińca był pawilonik jakiejś organizacji propagującej ekologię i ochronę środowiska. Zachęcano nas do zakupu na pamiątkę specjalnego papieru. Był to papier ekologiczny, wyprodukowany zgodnie ze specjalną recepturą. Cały proces produkcyjny był opisany na dołączonym specjalnym dokumencie. Był on bowiem w całości wyprodukowany z odchodów słoni!

Mimo iż cena nie była wygórowana to chętnych do kupowania nie było.....

 

*       *      *



[1] Wchodzi Sri Lankijczyk do sklepu w Polsce. Zobaczył ananasy. Pyta co to takiego. Ekspedient mówi że ananasy.

-To są ananasy? Takie małe? U nas są dwa razy większe!!!!

Zobaczył pomarańcze.- Co to jest? – Pomarańcze – odpowiada lekko wkurzony sprzedawca.

- To są pomarańcze? Takie przykurcze? U nas to są ze trzy razy większe!!!!

Zobaczył z kolei arbuzy. Pokazując na nie pyta sprzedawcy co to takiego. A sprzedawca nieźle już wnerwiony:

- Co to, łuskanego zielonego groszku nigdy palancie nie widziałeś?  

stat